Władysław Ziewiecki
Tychów Stary | 20 km na wschód od Skarżyska-Kamiennej
tekst autorstwa Piotra Baczewskiego
Urodziłem się na Wołyniu we wsi Pendyki koło Sumania. Moi rodzice wyjechali na Wołyń za chlebem. Po wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku marszałek Józef Piłsudski dawał tam ziemię osadnikom. Kiedy banda UPA napadła na naszą wieś mieliśmy to szczęście, że mieszkaliśmy blisko lasu. Kiedy zaczęli się zbliżać do pobliskich zabudowań mieliśmy przygotowany wóz z zaprzężonym koniem. Ojciec wrzucił na niego część naszego dobytku i uciekliśmy przez las do Sumania. Niedaleko stacjonowało wojsko niemieckie. Trafiliśmy do obozu przejściowego. Pewnego dnia Niemcy zwołali wszystkich przebywających tam Polaków i zapytał kto chce jechać na roboty do Rzeszy. Mój ojciec wyraził chęć. Moi rodzice i bracia pracowali tam do końca wojny.
Niemcy nas traktowali nie najgorzej. Mieszkaliśmy w dworskich czworakach wraz z pięcioma innymi polskimi rodzinami. Po drugiej stronie mieszkał Niemiec, zarządzający oborami. Bawiliśmy się z niemieckimi dziećmi, nauczyły się nawet języka polskiego, my niemieckiego. To było na wsi, niedaleko Schwerin.
Później jak się wojna skończyła, na te tereny weszło wojsko angielskie. Anglicy nas wyposażyli wóz, konie i żywność. Stamtąd wyjechaliśmy do Polski. Ale zanim dojechaliśmy do Polski wszystko zabrali nam Rosjanie. Bratu buty z nóg ściągnęli, zabrali dobre konie pociągowe i wsadzili na obcy wóz, z dziadowskimi końmi, którym dojechaliśmy do Stargardu Szczecińskiego. Potem przyjechaliśmy do rodziny w Małuszynie, bo nie puszczono nas za Bug. W zamian za nasze gospodarstwo na wschodzie dali nam ziemię i poniemiecki dom pod Wieluniem. Tam się wychowałem.
Potem brat ściągnął mnie tu i dostałem pracę w zakładzie. W Tychowie ożeniłem się. Mam troje dzieci.
Mój tata chałturzył trochę na swojską nutę. Lubił sobie usiąść przy piecu i pograć oberki. Wieszał swoje skrzypce na gwoździu, czasami je brałem i pograć na nich proste melodie. Moim marzeniem był jednak akordeon. To się nie ziściło, bo nie było ku temu warunków. Ja jestem 39. rocznik. Po wojnie rodziców nie było stać by wysłać mnie do szkoły muzycznej.
Do grania miałem ciągoty duże. Skrzypce jakoś tak wtedy nie wchodziły w modę. Ludzie je źle odbierali. Bardzo mi się podobał saksofon. Po ślubie przekonałem żonę do jego zakupu. Zacząłem się uczyć na nim grać. Żona wyganiała mnie z nim do kuchni przy oborze. Później, jak już nauczyłem się grać, założyłem zespół i grałem po weselach. Prawie 40 lat. Melodię podłapywałem od znajomych dziewcząt i chłopaków. Ze śpiewu. Potem każdy z zespołu kombinował skądś nowe melodie, a ja od nich.
Kiedyś graliśmy w Seredzicach na weselu. U sąsiada krowy były uwiązane na polu. Chłopy po pijanemu przyprowadzili krowę. Ta się wściekła. Podniosła ogon do góry i narobiła na środku. Jedni się śmiali, a drudzy awanturowali.
Nasze koło gospodyń dostało kiedyś zaproszenie na Ukrainę, a potem Ci Ukraińcy przyjechali do nas. Ułożyłem z tej okazji taką piosenkę.
Piękna Ukraina, jesteś moją sąsiadką.
Dziś się spotykamy jak córeczka z matką.
Witamy Was goście w naszej skromnej wiosce.
Czujcie się jak w domu w naszej wolnej Polsce.
Dziś Was zapraszamy na biesiadowanie.
Niech Wam to przyjęcie w pamięci zostanie.
Niechaj każdy z gości do stołu zasiada.
Zaprasza Was Pan wójt i zespół gromada.
Zaprasza was wójt, miedzy Wami siedzi.
Bawić Was będzie kapela „Sąsiedzi”.
Więc wszyscy wpijmy za nasze spotkanie.
Niech ta nasza pamięć na zawsze zostanie.
Tekst autorstwa Piotra Baczewskiego. Fotografia autorstwa Danuty Naugolnyk.
Tekst powstał w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego przyznanego Piotrowi Baczewskiemu.