O śmigusach i dyngusach
tekst autorstwa Piotra Gana z 1964 roku
Kranów | 1964 rok | fot. Piotr Gan | Syg. Arch. PME N. 3039
Na początku XX w. w całej niemal Kielecczyźnie wyraz śmigus nie oznaczał powszechnego zwyczaju oblewania się wodą w Poniedziałek Wielkanocny. Było to po prostu określenie wielkanocnego podarku, którym dziewczęta wiejskie odwzajemniały się swoim kawalerom za otrzymane w czasie prządek chodaki i drewniane przęślice (przyp. red. część kołowrotka w postaci wąskiej deseczki, do której przywiązuje się przędziwo). Obdarowana dziewczyna dopiero w czasie Wielkanocy mogła zrewanżować się śmigusem, który w dawnych czasach składał się ze skopka (przyp. red. wiaderko z drewnianych klepek, używane dawniej na wsi na mleko lub śmietanę) jaj, łokcia (przyp. red. około 60 cm) kiełbasy, ciasta, a czasem i kwaterki (przyp. red. ¼ litra) wódki.
Tak jak chłopcy rzeźbiąc przęślice, czy malując chodaki, starali się o jak najbardziej wyszukane przystrojenie – tak dziewczęta malując pisanki, wysilały się jak mogły, żeby dorównać swoim wielbicielom. Ozdabiały pełen skopek jaj, a to przecież nie lada wysiłek. Tym bardziej, że dobry ton ówczesnego zwyczaju nie pozwalał na identyczne lub podobne zdobienie dwóch jaj. Każde musiało być inne. Dlatego tez w tym czasie pisanki cechowała ogromna różnorodność pomysłów i elementów zdobniczych. Pojawiały się listeczki, kwiatki, „kulasiki”, „jodlinki”, kołeczka, „wijasy”, a najrzadziej krzyżyki.
Ówcześni starzy ludzie nieraz oburzali się na niektóre wątki zdobnicze twierdząc, że taki czy inny ornament wypisany woskiem na jajku wróży nieszczęście dla gospodarstwa, zwiastuje pomór kur, czy wróży staropanieństwo. Mimo, że przed laty było dużo związanych z tym przesądów lub magicznych praktyk, prawie nikt na te zabobony nie zwracał uwagi. dziewczęta nie po to zdobiły jajka by z nich wróżyć, ale po prostu chciały nacieszyć się swoją robotą i zobaczyć radość i podziw w oczach swoich chłopaków.
W dawnych czasach śmigus był darem symbolicznym. Uczestnicy procesji wracającej z obchodu pól, otrzymywali po jednej lub dwie pisanki jako napomnienie by w tym dniu radości wszyscy wspomnieli też o zmarłych. Do takiej powracającej z pól procesji, kiedy znalazła się już ona we wsi, dołączali chłopcy, którzy chodzili po odbiór swojego śmigusu. Każda dziewczyna musiała wynieść im jajka, wędlinę lub wódkę. W przeciwnym razem oblewano je wodą. Czasem ciągano dziewczyny pod studnię, gdzie lano na nie wodę prosto z wiadra. Często wrzucano też dziewczyny do strug i stawów. Wykupywanie się od oblania nigdy nie dawało rezultatów. Chłopcy brali śmigus, a potem je oblewali. Dziewczyny wiedziały, że nawet najbogatszy śmigus nie uchroni ich od oblania i mimo wszystko będą traktowane tak jakby w ogóle odmówiły brania śmigusu. Mimo to śmigus zawsze dobrowolnie dawały. Czasami czyniły to za pośrednictwem kogoś z rodziny, a same chowały się gdzie tylko mogły – do winowych kufrów, do beczek na strychach, czy w sieczkę. Chłopcy zawsze, nawet najbardziej wymyślny schowek, odkrywali. Ojciec lub matka ukradkiem pokazywali chłopakom kryjówki, pragnąc aby w ten dzień chociaż jeden członek rodziny był oblany wodą. Miało to być w pewnym sensie zabiegiem zapewniającym potrzebną ilość deszczu na pola w ich gospodarstwie. Zbierany przy tej okazji śmigus był traktowany jako składka młodzieży na pierwszą po wielkim poście zabawę. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży jaj przeznaczane były na muzykantów.
W północno-zachodnich rejonach Kielecczyzny przed II Wojną Światową istniał jeszcze stary zwyczaj przebierania się kilku chłopców, którzy w nocy ze świątecznej niedzieli na poniedziałek, chodzili pod okna wszystkich bez wyjątku gospodarzy wożąc na specjalnym wózku koguta, zmuszając go by przed każdym oknem zapiał. Był to prastary zwyczaj ogłaszania symbolicznego nadejścia wiosny, co w połączeniu z następującym potem śpiewem „Wesoły nam dziś dzień nastał” stwarzało obrzędową całość. Od lat 30. XX w. wożenie kogutów zanikło całkowicie, a na ich miejsce dengusiarze zaczęli angażować 2-3 muzykantów i taką grupą licząca nawet 10 osób, chodzili pod okna, gdzie swoje przejście ogłaszali śpiewając. Ich pieśń nigdy nie została dośpiewana, bo pod każdym domem, nieraz na strychu, czy przygotowanej w dachu dziurze czatowały z wodą dziewczęta. Oblewając dengusiarzy z wiader i konewek przerywały ich występy. Muzykanci grali potem całkiem świeckie melodie. Śpiew i muzyka nie milknęły póki gospodarz nie wykupił się kilkunastoma jajkami, pieniędzmi lub innym datkiem.
Dziś nad Pilicą w wielu wsiach pod Opocznem i Przysuchą chodzą jeszcze dengusiarze w nieco unowocześnionym składzie. Chłopcy i dziewczęta, starannie poprzebierani, wiodą za sobą wynajętych muzykantów. Przed świtem kończą obchód, żeby nie dać się poznać. Wszystkie zebrane w ten sposób datki przeznaczają na opłacenie nocnej wędrówki kapeli i na pokrycie kosztów pierwszej wiosennej zabawy dla młodzieży z całej wsi.
Opisano według materiałów zebranych w miejscowościach: Kranów, Daleszyce, Gadka, Jagodne, Zagórze, Rzewuszyce, Pilczyska, Klwów i Podczasza Wola.
Tekst powstał na postawie artykułu Piotra Gana – syg. Arch. PME SP. G. 13/37 (128) zredagowanego przez Piotra Baczewskiego. Tekst i fotografie autorstwa Piotra Gana pochodzą ze zbiorów Archiwum Naukowego PME, które zostały udostępnione za zgodą Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Fotografia została zdigitalizowana przez Bibliotekę Narodową w Warszawie.
Tekst powstał w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego przyznanego Piotrowi Baczewskiemu.