Kowalskie pęta
Radoszyce | 40 km na północny-zachód od Kielc
tekst autorstwa Piotra Gana z 1964 roku
kowalskie pęta | 1964 rok | fot. Piotr Gan
W kieleckich wioskach żyje jeszcze dużo tych ludzi, co to z końmi okrągły rok po stajniach przesypiali, żeby ich przed koniokrada mi upilnować. Nie tak dawno, bo jeszcze parę lat przed wojną, koniokrady tu rządzili się tak jak chcieli. Dużo było takich gospodarzy, którzy konie pętami – całymi z żelaza u kowali robionymi – na noc i na dzień zamykali. Męczyli się wtedy ludzie z końmi i konie przy ludziach – ale innej rady nie było. Pęta też niewiele pomagały, bo koniokrady każde umieli otworzyć…
Chowali wtedy ludzie konie gdzie mogli. Spali z nimi po stajniach, zamykając jednym pętem siebie razem z koniem. Był nawet pod Radoszycami jeden taki kowal, co konia w izbie przy sobie trzymał. Był to koń ładny, gdzieś na skaryszewskich wstępach kupiony, ale kowal kłopotu z nim miał niemało. Ludziska mu zazdrościli i może przez złość gadali, że to koniokradski koń. Koniokrady go na jarmarkach sprzedają i potem pilnują do kogo poszedł, żeby na nowo ukraść i znowu sprzedać komu innemu. I tak w kółko. Mówili nawet, że taki koń jest specjalnie wyuczony, żeby z koniokradem umiał uciekać…
Kowal tego słuchał i nie słuchał. Mówił, że koniokrady mu nie poradzą, bo konia w chałupie trzyma. Niedługo jednak cieszył się ze swej przemyślności…
Kiedyś, gdy siedział w domu sam przy koniu – weszła do niego baba stara, jakby po prośbie. Zobaczyła konia w izbie i zaczęła pytać po co gospodarz go tu trzyma. Kiedy jej powiedział, że przed złodziejami tak schował, to zaczęła się śmiać i mówiła, że koniokrady i tak go dostaną… A jak? – krzyknął Kowal. Baba kowalowej złości się nie zlękła i powiedziała, że jak chce, to mu pokaże. Kowal był tego ciekaw. Myślał, że baba jakiś koniokradzki sposób mu pokażę. Ona tymczasem popatrzyła po izbie, ze ściany koło pieca zdjęła uzdę i gdy zarzuciła ją koniowi na łeb, to zaczęła opowiadać: koniokrady wezmą konia za uzdę, otworzą drzwi i wyprowadzą go na podwórko. Tak jak mówiła, tak zrobiła. Kowal ani się spostrzegł jak był z babą koło konia na podwórzu. Na dworze baba dała mu do trzymania swoje zajdy i torby. Kiedy ten je brał, szybko wskoczyła na konia, zacięła go i chłopskim już głosem krzyknęła: O tak wam go ukradną! Krzyknęła pędzać galopem do lasu.
Kowal długo był pośmiewiskiem całej wsi i okolicy. Mówili: na końskim gnoju jadł i spał, a konia nie dopilnował. Chodził wtedy jak struty, z ludźmi nie gadał i w oczy nikomu nie popatrzył. Zamykał się tylko nocami w kuźni i kół coś, co trzymał w sekrecie….
Minęło kilka niedziel. Sąsiedzi zapomnieli o kradzieży, aż to w jedną niedzielę zobaczyli kowala na targu w Radoszycach. Wyniósł na sprzedaż kilka pęt dla koni. Były zamykane na dwie kłódki, skute grubym łańcuchem i tak zmyślnie zrobione, że nikt ich otworzyć nie umiał. Takich pęt jeszcze nie widzieli nawet kowale, którzy przyszli jego robotę obejrzeć. Nie mogli poradzić z takimi kłódkami, mimo iż dawał im do nich klucze. Ich sekret powierzał tylko tym, co dla swoich koni kupowali u niego pęta. Szybko pęta te stały się sławne w całej okolicy. Robił je dniem i nocą, aby dla wszystkich starczyło. Sprzedawał tanio, a czasem to i darmo oddawał, żeby koniokradom dokuczyć. Taką miał złość na nich, nie że konia mu ukradli, ale że zrobili z niego pośmiewisko. Po pęta przyjeżdżali chłopi z Przedborza, Skalbmierza, Łowicza i Piotrkowa. Pewnego razu na jesieni, do Kowala przyjechali gospodarze spod Miechowa. Weszli do kuźni, palenisko było wygaszone, a sam kowal leżał zesztywniały na kowadle. Koniokrady z głodu go udusiły – mówili ludzie.
[na podstawie opowieści Leona Szemberga, kowala z Radoszyc]
Tekst powstał na postawie artykułu Piotra Gana – syg. Arch. PME SP. G. 2/21 (234-336) zredagowanego przez Piotra Baczewskiego. Tekst i fotografie autorstwa Piotra Gana (Syg. Arch. PME N. 3096/8 oraz 3070/2) pochodzą ze zbiorów Archiwum Naukowego PME, które zostały udostępnione za zgodą Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Fotografia została zdigitalizowana przez Bibliotekę Narodową w Warszawie.
Tekst powstał w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego przyznanego Piotrowi Baczewskiemu.