Jan Ogonowski

Łódź / Gliniany | 27 km na wschód od Ostrowca Świętokrzyskiego
kompilacja tekstów o Janie Ogonowskim autorstwa Piotra Gana (z 1964 roku) i Michała Maziarza (z 2015 roku)
Jan Ogonowski gra do tańca na zabawie w Łodzi | 2015 rok | fot. Piotr Baczewski

Glinany

 

Gliniany to dawniej miasto w powiecie opatowskim – a dziś osada, której miejską przeszłość zdradza tylko ogromny czworoboczny rynek. W przeszłości na środku rynku stał ratusz zamieniony z czasem na karczmę w której gliniańscy mieszczanie urządzali wszystkie uroczystości rodzinne.

Budynek ten miał niesławną przeszłość. Dawniej mieścił się tu ratusz w którym sądzono i katowano ludzi na różne wymyślne sposoby. Pod tym budynkiem wilk rozszarpał słynącego z pijaństwa burmistrza, Szymona Czeczotę. Zła pamięć i pieśń do dziś została po tym zdarzeniu.

Studnia publiczna w Glinianach | lata 60 XX w. | fot. Piotr Gan

Karczma

 

Później ratusz stał się karczmą. W niej młoda szynkarka dała się zwieść złodziejskim amorom, a złodzieje cały jej dobytek i ją samą z karczmy własnym koniem wywieźli. To zdarzenie  także w pieśniach gliniańskich jeszcze pozostało, choć już pamięć o nim zaginęła.

W Glinianach starsi ludzie lubią śpiewać. Nie tylko okolicznościowe przyśpiewki weselne lub zaręczynowe. ale także długie, stare ballady i romantyczne pieśni sentymentalne. Można tu usłyszeć śpiewaną opowieść „O królu Janie pod Wiedniem”, „O Glinianach”, „O szynkarce”, „O szerokiej wodzie wiślanej” i wiele, wiele innych. Być może wszystkie te stare pieśni zachowały się w Glinianach dzięki temu, że w przeszłości  powszednie wieczory spędzano przeważnie w karczmie, gdzie opowieścią o dziwach, śpiewom, muzyce i tańcom nie było końca.

Obecnie zasadniczo poszły już w niepamięć dawne gliniańskie zwyczaje i bogata w dziwne wydarzenia przeszłość. Są tu jeszcze wprawdzie rodziny mieszkające od wielu pokoleń i zachowujące – chociaż w szczątkowej formie – tradycje dawnych obrzędów weselnych.

Powiślaki

 

Występują tam nieco inne melodie i mniej zrywany rytm, aniżeli w centralnej części Kielecczyzny. Często słyszy się tu jeszcze mazurki określane jako „Powiśloki” lub „Podwiśloki”.

Gliniany leżą w tej części Kielecczyzny, która zwie się „Powiślem”. Jeszcze w latach 30. XX w. miejscowa ludność rozróżniała tam wiele tańców mających powiązania z grupami zawodowymi i niejednokrotnie nazwy tych tańców miały takie określenia jakich nie odnajdujemy w innych częściach Kielecczyzny. Pojawiały się tam takie nazwy melodii jak: węglorz, przyleśny, flisacki, retmański, wedrowiec nawodny, szczyglarz, wygodziok, gdańszczak i szereg innych. Wszystkie były w rytmie trójdzielnym.

Były to więc dwie grupy jedna oberków, a druga mazurków. Z czasem różnice istniejące między tymi dwoma tańcami zatarły się i ­I tylko już starzy muzykanci pamiętają, że wszystkie tańce o charakterze mazurków tańczony w prawo a oberki wyłącznie w lewo.

Ogonowscy

 

W podtrzymaniu ich upodobań w dużej mierze pomaga muzyk Jan Ogonowski. Ogonowscy od kilku pokoleń byli najbardziej wziętymi muzykantami w Glinianach. Urodzony w 1920 roku Jan Ogonowski gra na skrzypcach podczas tradycyjnych wesel, chrzcin, zaręczyn. Na zabawach i weselach urządzanych według nowej mody staje się trębaczem.

Ojciec Jana Ogonowskiego, Florian był skrzypkiem, dziad Franciszek nie tylko grał na skrzypcach ale i sam instrument umiał wydłubać, tak jak i pradziadowi skrzypcowy fach chleb dawał. Syn Jana Ogonowskiego również jest muzykiem kształcił się w szkole muzycznej w Łodzi.

Jan prowadzi też dwie różniące się charakterem kapele.  W unowocześnionej kapeli grała trąbka, dwa saksofony, akordeon i jazz (perkusja). W tradycyjnej kapeli grał:

a) Jan Ogonowski – pierwsze skrzypce

b) Józef Oraniec (ur. 1902 r.), były muzyk kapeli Floriana Ogonowskiego – skrzypce sekund

c) Jan Szalapski (ur. 1903 r.), były muzyk kapeli Floriana Ogonowskiego – klarnet „c”

d) mały bęben

Nauka

 

Gra na skrzypcach od szóstego roku życia – jego pierwszym nauczycielem był ojciec. Jako dziecko grał też na własnoręcznie robionych fujarkach. Już w wieku piętnastu lat brano go jako muzykanta na pograjki dla młodzieży z rodzinnych Glinian. Z czasem sięgał po kolejne instrumenty – między innymi trąbkę, kornet i akordeon. W młodości śpiewał także przez wiele lat w chórze kościelnym (jako tenor), razem ze swoją przyszłą żoną Julią (alt). Miejscowy organista przekazał mu podstawową znajomość nut.

kapela Jana Ogonowskiego | 1961 rok | fot. Piotr Gan | syg. Arch. PME SP.G. 16\5 (11-30)

Zabawy

 

Grywał na „grajkach” (potańcówkach organizowanych po domach), które w jego rodzinnej wsi Gliniany odbywały się co niedzielę na rynku. Do 1936 roku w Glinianach panował zwyczaj, że na zabawy publiczne przychodzili muzykanci „niezgodzeni”. Sprawa ich wynajęcia polegała na tym, że każdy z tańczących dawał dobrowolne datki na muzykę lub płacił za zamówione przez siebie tańce, co „należało do eleganckiego sposobu bycia młodzieży gliniańskiej”.

Organizowali je też strażacy – bywało, że umawiali kapelę Ogonowskiego na granie na zabawach przez całe lato. Przez czterdzieści lat grał na weselach w Glinianach i okolicach – wspomina, że czasem grał „u ojców, u dzieci, a potem na chrzcinach u wnuków”. W latach 50. grywał na trąbce z kapelą w składzie: Józef Różalski akordeon, Mieczysław Kiljański baryton, Franciszek Firmant – skrzypce, Franciszek Rutkowski – bęben. Ostatnie wesele zagrał z kapelą pod koniec lat 70. Często był nauczycielem dla muzykantów, z którymi grał – zarówno skrzypków, jak i harmonistów, trębaczy. Miał też orkiestrę dętą, z którą występował podczas uroczystości kościelnych (Jan Ogonowski – kornet, Bogusław Ogonowski – kornet, Stefan Sadrak – kornet, Jan Szałapski – klarnet, Stefan Szałapski – baryton, Józef Gwizdowski – baryton). Zdarzyło się mu się kiedyś grać na weselu w Siennie ze słynnym niewidomym harmonistą Stanisławem Stępniakiem z Radomia.

kapela Jana Ogonowskiego | brak datowania | fot. Piotr Gan | syg. Arch. PME SP.G. 16\5 (11-30)

Repertuar

 

Repertuar Ogonowskiego jest szeroki i obejmuje przede wszystkim dawne melodie taneczne wschodniej Kielecczyzny i Powiśla. Ze względu na bliskość Wisły są to powiślaki (pochodzące „z tej strony Wisły”) i zawiślaki („z tamtej strony”); pojawiają się też inne nazwy – światówki, wędrowce. Zna także wiele polek, mazurków, a także nowszych melodii, które z czasem wchodziły do repertuaru wiejskich kapel (fokstroty, tanga, walczyki). Pamięta dawne zabawy z potańcówek – wymienia m. in. mietlarza, starego fotra, polkę galopkę, „Macieja”, wspomina także scenki z teatrów weselnych.

Mimo wieku, styl gry Jana Ogonowskiego cechuje precyzja, znakomite opanowanie instrumentu, brak zbędnych ruchów i swoboda w ozdabianiu melodii (zwana przez niego „wyrobem”). Jego mazurki są cięte, zrywne, energiczne, a ich smyczkowanie drobne, ostre i oszczędne, powiślaki zaś bardziej przeciągłe, wolniejsze, z fragmentami granymi legato.

Nowa przystań

 

Jan Ogonowski na początku w latach 80. przeniósł się do Łodzi –  po pożarze, w którym spłonęło jego gospodarstwo i dom. Bardzo długo nie uczestniczył w oficjalnym obiegu prezentacji kultury ludowej – nie grał nigdy z zespołami pieśni i tańca, nie brał udziału w przeglądach i festiwalach. Dopiero w latach 90. „odnaleziony” został przez pracowników Łódzkiego Domu Kultury (m. in. Ewę Sławińską–Dahlig). Od tego czasu kilkakrotnie występował m. in. na przeglądzie „Od kujawiaka do oberka” w Sieradzu. W 2005 grał na Ogólnopolskim Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu – zdobył tam I nagrodę. Tam poznali go członkowie kapeli Brodów – stąd na ich płycie „Tańce polskie” pojawił się ober Ogonowskiego.

Rodzina Jana Ogonowskiego wydała płytę z jego muzyką i opowieściami – w małym nakładzie, jako rodzinną pamiątkę. Do dziś Jan Ogonowski, zachęcany przez rodzinę, na bieżąco nagrywa na dyktafon melodie, które pamięta.

Aż się chałupa trzęsła od tego hulania!

Wywiad z Janem i Barbarą Ogonowskimi

Łódź

wywiad przeprowadzony przez Dianę Szawłowską w 2017 roku

Pana Jana odwiedzam w Łodzi kiedy miał 96 lat. W zasadzie 3 miesiące przed jego śmiercią.

Widzę uśmiechniętego Pana na fotelu. Na oparciu leży flet. Jeszcze nie dawno grywał na nim codziennie oberki. Na skrzypcach po wypadku jest mu już ciężko. Do domu wpuszcza mnie jego bardzo gościnna córka – Barbara. Nie są zdziwieni moimi odwiedzinami. Jeszcze niedawno przyjeżdżał tu uczeń pana Jana – Michał Maziarz z 7 innymi towarzyszami zainteresowanymi muzyką z Powiśla Ożarowskiego. Było całe mieszkanie ludzi. Pan Jan wspomina, że wtedy nawet otworzyli balkon, żeby dawać koncerty. To zaowocowało potańcówką zorganizowaną w łódzkim Centralnym Muzeum Włókiennictwa z udziałem pana Jana, która odbyła się w 2014 roku.

Barbara Ogonowska (BO): W maju tato był jeszcze w dobrej kondycji i grał. Gdy ostatnio był zapraszany do zagrania, to zawsze okazywało się, że jest najstarszy z całego grona. Ludzie okazywali mu duży szacunek. Teraz grając w na przeglądzie w Sieradzu zdobył 2 nagrodę.

Diana Szawłowska: Pamięta Pan wizyty Gana w Glinianach?

Jan Ogonowski (JO): Gan przyjeżdżał i pytał się czy tu jakaś muzyka jest. Ja mówię, że ja jestem muzyk. Zaraz skombinuję jakąś muzykę. Zebrałem wszystkich chętnych i graliśmy. Pięknie było. Piotr był w Glinianach dwa razy. W Glinianach były dwie kapele. Nasza była lepsza, bo mieliśmy kapelmistrza organistę. Znał się jak rozpisać wszystko w nutach. Gan kontaktował się z gminą, bo szukał muzykantów. Gmina mnie znała i tak mnie znalazł. Przyjeżdżał, nagrywał, a później zapraszał do radia, na konkursy i przeglądy. Organizował nam transport. Przed tymi wyjazdami do Kielc zawsze robiliśmy próby u mnie w domu. Pamiętam, że raz w szkole robił przesłuchanie i dopiero zapraszał do Kielc na nagrania w radiu. Pełno ludzi tam było. To było duże wydarzenie na wsi.

Dlaczego mieszka pan teraz w Łodzi?

JO: Urodziłem się 6 grudnia 1920 roku. Jak miałem 60 lat to wybuchł w porze nocnej pożar u sąsiada i strawił mój ciężko zapracowany dom, drób, sprzęt rolniczy i skrzypce. To spowodowało, że przeprowadziłem się do Łodzi, gdzie miałem rodzinę. Przeprowadziłem się z chaty do bloku.

BO: Tato nie mógł tu grać repertuaru kieleckiego, a nie grał łódzkiego. Dlatego pojechał do Kazimierza Dolnego na konkurs (przyp. red. Ogólnopolski Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych) tak późno. To był 39. festiwal. Nie ma opublikowanych z tego żadnych nagrań. Ale pamiętam, że było tam na festiwalu zorganizowane studio Radia Lublin, które nagrywało muzykantów. Nie mam żadnych nagrań ani zdjęć z młodości.

JO: Był dokument w TVP 1. Pan Jan Pospieszalski był zachwycony tą muzyką. Aż skakał na widowni i czekał na tatę, żeby z nim zrobić nagranie.

Jak został pan muzykantem?

JO: Dostałem talent od Pana Boga. Grałem od dziecka. Sam się nauczyłem jak miałem 6 lat. Mój tatuś też był utalentowanym skrzypkiem. Nigdy go nie było w soboty. Zawsze grał na weselach. Ja na początku sekundowałem u tatusia. Nie uczył mnie grać. Miałem słuch, nie musiał mnie uczyć. Miałem się sam nauczyć i już. Słyszałem w domu melodie i sam próbowałem je powtarzać. Tato jak słyszał błąd to mówił tylko: „popraw to!”. Jak byłem w szkole, to chłopaki latały w przerwach, a ja wychodziłem do kancelarii, żeby grać.

BO: To już z pokolenia szło. Obydwaj dziadkowie, od strony mamy i taty, grali. Mama uwielbiała jak tato grał. Mówiła zawsze, że to jest przepiękne. Tato śpiewał 15 lat w kościele jako tenor i grał na wszystkich instrumentach. Raz na trąbce nie było komu zagrać na zabawie, bo zachorował trębacz. Tato wziął trąbkę i nauczył się grać. Pięknie grał na niej. Grał też na skrzypcach i harmonii. Ale skrzypce były zawsze pierwsze i najważniejsze.

JO: Bo można było przy samych skrzypcach już tańczyć. To instrument pojedynczy i samowystarczalny. Była bardzo duża konkurencja. Ja byłem grajek wyborowy, a był taki straszy też. Znał tylko dwa kawałki, a chłopaki go brały. Na lepszego muzyka nie było ich stać. Mówili do niego: „Józefie, odmieńcie tam coś”, a on grał wtedy to samo tylko w innej tonacji. Chłopaki się nie znały, a ja się śmiałem z tego.

Prestiż wzrastał jak młodzi muzykanci nazywali się od starszych. Starszego muzykanta zawsze się znało, miał autorytet. Na mnie mówili Floreczek. Bo mój tato miał na imię Florian. Dobrze było zagrać z ojcem. Potem sam miałem coraz większy prestiż i mnie polecali. Moje rodzeństwo nie nauczyło się grać, tylko na bębnie bębniło. W swojej miejscowości to wiedziałem kto ma słuch i umie dobrze bębnić. Były też amatory. Ja sobie sam musiałem wybierać bębnistę.

Jak wyglądały zabawy taneczne za pana młodości?

BO: Pamiętam z dzieciństwa, jak w niedzielę w lesie robili grajki. To zaczynało się po „sumie” i po obiedzie. Słychać było nawet na naszym podwórku jak grali w lesie. 1,5 km po rosie leciało. Zabawy zaczynały się po południu, a jak się zmierzchało to szło się do domu. Nie było dużo nafty, żeby grać po zmroku. Nawet jak już światło było, to imprezy kończyły się o zmroku, bo rano w poniedziałek trzeba było w pole iść. Nie było żadnych grajek w tygodniu, bo się pracowało. Tylko w niedziele się tańczyło.

JO: Później organizowaliśmy zabawy tam, gdzie gospodarz miał duże mieszkanie i zgodził się na zabawę do godziny dziewiatej. Naftę sami przynosiliśmy. Przed wojną światła nie było, prądu nie było. Żeby było światło, musiała być nafta. Trzeba się było na to zrzucić i muzykantowi trzeba było też zapłacić złotówkę czy dwie. To było dużo przed wojną. Chłopaki się składali, brali skrzypka, żeby im pograł, brali dziewczyny i się bawili. Potańczyli dwie, trzy godziny i koniec. Kto nie miał pieniędzy mógł przyjść i popatrzeć. Stało się w drzwiach.

Raz była historia, że ktoś nie miał pieniędzy, to kazaliśmy mu palta trzymać. Dziewczyny przychodziły na gotowe, nigdy nie musiały płacić. To by było nie do pomyślenia. Płaciło się od razu przy wejściu do kieszeni muzykanta. Jak nie zapłacił, to był obśmiewany, że nie ma pieniędzy i nie hula. Później wprowadziłem zmianę. Ja nie będę stawał przy każdym, bo to nie jałmużna. Na drugi raz zbierzcie tyle i tyle – tyle to będzie kosztować. Najpierw macie zapłacić a później będę grać. 3-4 złote za 3-4 godziny grania. Inaczej za dużo nafty by poszło.

Tak hulaliśmy, że cała chata się trzęsła. Ja grałem i zastanawiałem się jak ci ludzie tańczą. Ciasno, a nikt nie przeszkadza nikomu. Były zakłady: “poleczka para pary nie tyka”.  O pół litra się grało. Poszły 4 pary, a jak ktoś kogoś dotknął to stawiał pół litra. Byli u nas tacy tancerze, że szklankę wody mu postawić a nie wyleje się.

Była też zabawa „oberek smolony”. Ktoś krzyczał „teraz idzie smolony”. ustawiali się w węża. Wchodzili z izby do sieni. Było ciemno, bo tam nie było żadnej lampy. Taniec i wąż szedł, i jak ktoś nie wiedział, to się dał usmolić. Bo jeden stał i smolił. Wyciągał z boku pieca sadzę. Jak wchodzili do izby, to każdy był usmolony. Trzeba było uciekać. Chodziło głównie o to, żeby dziewczyny usmolić. Chłopaki zawsze chcą jakoś zaczepić dziewczyny. Najładniejsze były najbrudniejsze. Potem już było zbyt jasno, żeby się dać usmolić. Niektóre musiały do domu wracać, bo miały tak usmoloną twarz i ubrania.

Czy dużo się dawniej piło?

JO: Nie piło się wiele, bo nie było za co. Gdyby było za co, to pewnie by się i piło. Bimber był, wódki się nie piło. Na zabawie przypadała ćwiartka na czterech muzykantów. Na całym weselu piliśmy pół litra na dwóch.

Pamięta Pan Żydów z Glinian?

Te żydy, to w sobotę przychodziły do mnie. Fajne chłopy. Mało się różniły od nas. Ubrane w krawatach i eleganckie. Przychodziły, to mi śpiewały, a ja im grałem. Razem się było na wsi. Był jeszcze taki chłopak, Smulczyk. On mnie brał na żydowskie wesela. Poznałem dużo ich obyczaju. On mówi – Janek pójdziesz ze mną na wesele. Ja mówię – te Żydy może mnie wygonią. A on na to – nie bój się nic. Tam tańczyli kobiety osobno i mężczyźni osobno. Taka była moda. Nie tak jak my tańczymy. Każdy mężczyzna     zamawiał granie od razu coś płacił. Obrócili się w koło 3-4 razy i kończyli. Tak krótko grali. I następny musiał płacić.

Do wojny z nimi grałem, aż ich wypędzili z Ożarowa. Skrzypce u nich tatuś kupował. Tyle lat razem mieszkaliśmy. Polacy to takie sługusy byli. Mało który Polak miał sklep. Wszystko Żydzi. Jeden był dobry stolarz, drugi dobry szewc, trzeci miał dobry sklep, a czwarty miał piec do wypalania wapna. Kobiety wtedy bieliły domy tylko wapnem.

W Ożarowie była żydowska kapela, z którą się kolegowałem. Był kiedyś takie spór, gdzie poszło o cenę. Straż budowała remizę i składki od ludzi były na nią zbierane. Nasza orkiestra grała parę zabaw na ten cel. No i powiedzieliśmy – tyle razy graliśmy bez pieniędzy, to teraz dopiero jak zapłacicie to będziemy grać. Tamte się shonorowały – że nie – i żydów wzięli. I ta zabawa się nie udała. Goście zobaczyli, że żydzi grają i nie przyszli. żydzi poszli do domu bez pieniędzy i potem do sądu podali komitet strażacki. Wygrali. Zapłacili im w końcu. Żydzi mieli rację. Stawili się, a że goście nie przyszli, to nie ich sprawa. Goście nie przyszli, bo muzyka im się nie podobała. Oni mieli dwoje skrzypiec, kontrabas, bęben i klarnet, To bardziej skrzypcowa muzyka była. Chłopaki śmiali się z tego. Nasza muzyka to była co innego.

Jak Pan wspomina dawne wesela?

JO: Czasem cała wioska się schodziła pod to wesele i słuchali naszych melodii. A ludzi było na weselu 200. Bo u nas były całe zespoły, a nie tylko harmoszka, skrzypce i bębenek.

BO: Jak w niedzielę rano wracali z wesela, to dalej grali. Ludzie wspominali, że jak jechała orkiestra Ogonowskiego, to było bardzo wesoło.

JO: Kiedy goście szli do panny młodej z kościoła, to orkiestra grała marsza weselnego – powitalnego. Można było dodatkowo zarobić. Każdy kto przez bramę przechodził na podwórko, musiał coś wsunąć do kieszeni muzykantom.

Muzyka towarzyszyła ludziom na co dzień.

JO: W polu jak się za pługiem chodziło, orało, to śpiewali ludzie. Było wesoło. Brat grał na akordeonie, wujek na bębenku, mój syn do szkoły muzycznej poszedł. W imieniny i święta, to tu dudniło. Tu się zawsze grało. Tańce, hulanki, swawole. Kiedyś na wsi wesoło było. Jak do brata się pojechało do Gałkówka, to codziennie ganie i śpiewanie było w chacie. Cała rodzina muzykowała. Jedni grali a inni śpiewali.

BO: Teraz na żadnej wsi nie jest wesoło. W Glinianach też nie. W latach 70. tętniło życie. Komputery wszystko zepsuły. Ludzie oglądają seriale i nie wychodzą z domów. Dawniej życie towarzyskie było na ławeczkach przed domami. Babcie siedziały na ławeczkach i pilnowały domostwa. Teraz ich nie ma – siedzą w domu i oglądają telewizję. Od pierwszych promieni słońca w marcu zaczynały siedzieć na ławeczkach. Wychodziły od razu łapać słońce dla zdrowotności.

Tekst powstał w oparciu o teksty autorstwa Piotra Gana – syg. Arch. PME SP.G. 16\5 (11-30) oraz tekst autorstwa Michała Maziarza, który powstał w ramach stypendium  Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Tekst zredagował Piotr Baczewski i Diana Szawłowska. Tekst i fotografia autorstwa Piotra Gana pochodzą ze zbiorów Archiwum Naukowego PME, które zostały udostępnione za zgodą Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Fotografie zostały zdigitalizowane przez Bibliotekę Narodową w Warszawie.

 

Share This