Adam Zając
Cisów | 49 km na południowy-wschód od Radomia
tekst Piotra Baczewskiego z 2019 roku
Teresa i Adam Zającowie | zabawa w Rzeczniowie | 2019 rok | fot. Piotr Baczewski
Moje granie zaczęło się, gdy miałem 7-8 lat. W jaki sposób? Jako dzieci podchodziliśmy pod to wesele, czasami nawet kawałek kiełbaski się dostało. Kiedyś usłyszałem jak muzykanci grali na weselu. Skrzypeczki, jakiś tam bęben. Bardzo mnie ujęła ta muzyka. Widziałem jak oni szli z tym marszem. Ta uroczystość wyjścia państwa młodych z domu. Coś mnie wtedy natchnęło. Usłyszałem od nich melodię „Jest drożyna, jest.” Oni grali, a wszyscy ludzie śpiewali na tym weselu. Tak mi utknęła w głowie, że po tym weselu już umiałem tę piosenkę. Tu obok mieliśmy taki sad, stary sad jabłoniowy. Kiedyś wszedłem na jedno z tych drzew, żeby mnie nikt nie widział i tak jak umiałem najładniej, ją zaśpiewałem. Nasza sąsiadką, która była bardzo muzykalna, powiedziała mojemu tacie: „Słuchaj, on to będzie śpiewał i grał! Słyszałam go, ale go nie widziałam i to było piękne”.
U nas była bieda. Nie mieliśmy pieniędzy na instrumenty. Rodzice mieli niewiele ziemi. To były lata 60. Jestem z 1952. roku.
Gdy trochę podrosłem, poszedłem na chmiel. Niedaleko stąd była plantacja chmielu. Mogłem mieć 12-13 lat. Na tym chmielu tak sprawnie te szyszki rwałem, że zarobiłem sobie na ruską harmonię, trzyrzędową guzikówkę. I na tej harmonii zacząłem grać. Widziałem, że jak sobie gdzieś zagram – a wynikało to z biedy – to coś sobie zarobię, przy okazji.
Potem poszedłem do szkoły średniej w Radomiu. Pouczyłem się trochę prywatnie muzyki u prof. Czapiarskiego. Nie było to żadne wysokie konserwatorium. W międzyczasie wstąpiłem do zespołu Powiśle z Jawora Soleckiego. Prowadził go Stanisław Penksyk. Bardzo to było dla mnie urocze, bo gdzie nie zajechaliśmy z występem to byliśmy tam gwiazdami. To było cudowne.
Potrafiłem już na tyle grać, że założyłem swój pierwszy zespół z chłopcami ze szkoły muzycznej w Radomiu. Już typowo na zarobek. I tak bez prób, bez niczego, pewnego dnia wziąłem wesele w Przedmieściu, tu obok Solca. Pojechaliśmy i zagraliśmy to wesele. Jak je zagraliśmy, to się kalendarz nam zapełnił bardzo szybko i zaczęliśmy grać kolejne wesela. Potem skład zespołu się zmieniał naturalnie. Wiadomo jak to młodzi ludzie. Przede wszystkim graliśmy muzykę taneczną, ale o osnowie wiejskiej. Nie próbowaliśmy żadnego jazzu, ani amerykańskich swingów . Nie. Graliśmy muzykę popularną, ale przede wszystkim opieraliśmy się na tym śladzie nadwiślańskim, co zresztą lubię do dziś.
Ja te powiślaki, które gram znam z tych terenów. Pogrzebałem trochę w literaturze, znalazłem trochę nut, trochę podsłuchałem od innych muzykantów i sobie skompletowałem repertuar. Znam powiślaka od Solca, od Gliny, od Woli Pawłowskiej. Olechowiak, którego grałem na ostatniej zabawie, został skomponowany po śmierci Dionizego Czachowskiego, przez takiego skrzypka ze Starej Wsi koło Sienna, kiedy ludzie już nie mieli już żadnej nadziei, powstanie styczniowe upadło, a jego przywódca został zabity. Mimo tego ludzie chcieli pobierać się i organizować przyjęcia weselne. Ten Olechowiak jest z jednej strony bardzo melodyjny, ale z drugiej żałosny. Grany w molowej tonacji od dechy do dechy. Trzeba się w niego wczuwać. Lubie bardzo tego typu utwory, w szczególności, gdy znam ich historię. To już mnie kręci na całego.
Później, jak te wesela pięknie się toczyły, do roku 90. grałem non-stop. Najpierw na harmonii, a następnie na klawiszach. Sporo na tych graniach zarobiłem. Pracowałem wtedy w mleczarni. Byłem brygadzistą, prowadziłem transport wewnątrzzakładowy. Potem się wszystko posypało w naszym terenie. Poprzewracało się do góry nogami i wyjechałem do Niemiec. Dzieci mi dorosły, podostawały się na studia i potrzeby były coraz większe. Z samego grania nie dałbym rady utrzymać rodziny. W Niemczech dostałem dobra pracę, dzięki temu, że znałem język niemiecki, to dałem sobie rade bardzo łatwo. U nas w bibliotece w Lipsku zorganizowano kiedyś kurs języka niemieckiego. Skończyłem go. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że wyjadę do Niemiec, ale zawsze byłem taki ciekawym kotem. Chciałem się sprawdzić i zobaczyć, czy dam radę. Miałem wrażenie, że ten kurs mi bardzo pomógł. Przepracowałem w Niemczech 15 lat. W międzyczasie zabierałem tam żonę i dzieci. Chciałem pokazać im, skąd są bierze pieniądze. Załatwiałem chłopakom pracę i sami musieli zasuwać. Dostawali budynek i musieli zrobić w nim elektrykę. I robili. Bardzo ładnie robili. Potem chłopcy się już usamodzielnili, więc mówię sobie, że nie będę się zamęczał do śmierci i wróciłem do Polski.
Kiedyś przypadkiem, będąc z żoną w Solcu, dyrektorka domu kultury zapytała mnie, czy nie pomógłbym takiemu zespołowi Powiślacy, ponieważ nie mieli żadnego akordeonisty. Na początku nie chciałem się zgodzić, bo już muzykę pozostawiłem. Czasem w Niemczech jak doszedłem do pianina i szefowi coś zagrałem to tyle było. Długo mnie namawiano, ale w końcu się zgodziłem.
Dzięki temu wróciłem do muzyki. Zacząłem w domu odgrzebywać nutki i grać powiślaczki i obereczki, bo lubię bardzo je grać. I tak się bawiłem ta muzyką.
Pewnego razu byłem z żoną w sklepie muzycznym i zobaczyłem tam mały bębenek. Mówię do żony ”Kupmy ten bębenek, to sobie zagramy wieczorem.” Bez żadnego podpowiadania Tereska wzięła bębenek i zaczęła ze mną grać. Od razu grała, jakbyśmy razem grali z 10 lat! Było super! Bardzo chciałem z żoną taką muzykę otworzyć, żeby była tylko harmonia i bęben, bo to były właśnie te prawdziwe korzenie mojej muzyki.
Tekst i fotografie autorstwa Piotra Baczewskiego.