Karczmisko
Smerdyna | 33 km na południe od Opatowa
tekst Piotra Gana z 1964 roku
Józef Chełmoński (1849-1914) | Przed karczmą
W Smerdynie różnie ludzie sobie tłumaczą, dlaczego ich wieś taka niecodzienną nazwę nosi. Jedni mówią, że ta nazwa jest od tego rosnącej tu niegdyś mnogo smorodiny, czyli czarnej porzeczki. Inni znowu twierdza, ze płynąca przez wieś rzeczka Czarna, dzień i noc szumiała: „smer, smer, smer…”, a dzwon na pańszczyźnianych dzwonił tez dzień i noc: „dyna, dyna, dyna…” i tak została Smerdyna.
Tym co pańszczyznę pamiętali, dobrze wdzwonił się w uszy ten dworski dzwonek. Nawet wtedy, gdy przyszło jej zniesienie i grunta odrabiać trzeba było. Potem, kiedy to już przeszło – nastał w Smerdynie sołtys. Surowy był, ale choć niepiśmienny, to w podatkach nigdy się nie mylił… na różańcu umiał wyliczyć.
Kiedyś w Smerdynie była karczma. Dziś to miejsce nazywają Karczmisko, koło niego PKS teraz staje. W Karczmisku mieszka babka, Michalina Bonarkowa – wychodzi ze swojego domku i zaprasza wszystkich do siebie, żeby się ogrzali. Lubi babka Bonarkowa ludzi, a najwięcej tych, co jej słuchają, jak opowiada.
Smerdyńska Karczma kiedyś była dworską. Należała do Karskich, co Smerdynę i Górki mieli. Dawne te czasy. Wtedy teść babki, Andrzej Bonarek u Karskich w Górkach był fornalem (przyp. red. najemny robotnik rolny obsługujący konie) i czwórką cugowych z dziedzicem jeździł. Smerdyńscy ludzie trochę na niego z zazdrością patrzyli, że w maciejówce zawsze nowej i w liberii (przyp. red. umundurowanie męskiej służby wyższej kategorii w kolorze heraldycznym) czysty i umyty siedział wysoko na koźle. Tylko z bicza trzaskał, a konie jak wiatr. Do Staszowa i do Klimontowa… a nieraz dalej do Sandomierza, Lublina, czy nawet samej Warszawy go niosły. W Smerdynie dworski dzwonek wciąż na ludzi dzwonił i dzwonił, żeby do roboty szli.
Długo Bonarek jeździł z dziedzicem, aż w końcu zaczął się starzeć. Wtedy za dobrą służbę dziedzic podarował mu starą, smerdyńską karczmę: już się waliła. Trzy morgi ziemi do tego dodał.
Wiadomo było, że karczmy Bonarek prowadzić nie będzie – a smerdyńskim ludziom szkoda jej było. Patrzyli niedobrym okiem jak Bonarek obchodził to swoje nowe obejście rozkładając sobie, gdzie dom, a gdzie nową stodołę postawi jak już ją rozbierze.
Najwięcej to żałowali, ze już w zapusty nie będzie gdzie się zebrać i „dreptaka na kunopie” zatańczyć. W Smerdynie był taki zwyczaj, że w zapusty, jak jeszcze żyli Wojciech Jirek i Bajacowa, to siadali oni razem na „pośladek wozu” i ciągnęli ich chłopcy po całej wsi. Siedząc na „pośladku” śpiewali światówki i różne przyśpiewki. Jak stanęli przed jakim domem, to im gospodarze wynosili ser, wódkę, kiełbasę i ciasto. Kiedy już nazbierali dość, to z tym zajeżdżali do karczmy. Tam wszyscy ze wsi schodzili się, przepijali do siebie, częstowali się i bawili się aż do północy. O północy „dreptaka na kunopie” zaczynali.
Szkoda ludziom było, ze tego już nie będzie. Może kto co złego o Bonarku pomyślał, ale nikt nic nie mówił.
Przyszedł dzień kiedy Bonarek zaczął rozbierać Karczmę. Dobrze mu to szło. Przed wieczorem to już tylko komin sterczał. Ci, co mu pomagali, poszli już do domu, a Bonarek sam chciał dalej jeszcze popracować. Chciał jeszcze tego dnia komin zwalić, żeby na jutro mniej roboty zostało. Podszedł do komina i jakoś tak nieskładnie do niego się wziął, że go zwalił od razu, ale na siebie. Zanim kto przyleciał, Bonarek już nie żył.
Pochowali go potem w granatowej maciejówce. Może dziedzic karczmy mu pożałował, a może ludzie się jakoś źle na jego robotę popatrzyli. Dom na Karczmisku, syn jego Jan (mąż babki Michaliny Bonarkowej) postawił).
Posłowie, cytaty ze strony Zeszyty Wiązownickie autorstwa Andrzeja Niespodziewanego:
„W XVIII w. podstawowym napojem było piwo z reguły kiepskiej jakości. Z chwilą opanowania produkcji wódki z ziemniaków piwo zostało wyparte na rzecz gorzałki, którą w karczmach dawano chłopom zazwyczaj na kredyt (na tzw. kreskę). Częstą praktyką była także wypłata należności za robociznę chłopom zatrudnionym dodatkowo na folwarkach kwitami do karczmy zamiast pieniędzy. Zwyczajem było w owych latach przychodzenie do karczmy w godzinach popołudniowych w niedziele i święta. Częstymi gośćmi były kobiety.”
„W 1844 roku wprowadzono w drodze ustawy na terenie Królestwa Polskiego obowiązek zapłaty akcyzy od wyprodukowanego alkoholu, co preferowało duże gorzelnie. Przepis ten wprowadzał także szereg nowych regulacji jak: zakaz sprzedaży trunku osobom nietrzeźwym, czy też zakaz sprzedaży alkoholu na kredyt i asygnatami. Wódka nie mogła mieć więcej niż 46 %. Karczmy miały być otwarte tylko do godziny 10 w wieczór. Nowe przepisy zmniejszyły rentowność z propinacji. To był chyba główny powód, dla którego karczmy zniknęły z krajobrazu Wiązownicy pod koniec XIX w.”
Tekst archiwalny – syg. Arch. PME SP.G. 17\4 (20-22) – autorstwa Piotra Gana zredagowała i opracowała Diana Szawłowska. Tekst autorstwa Piotra Gana pochodzi ze zbiorów Archiwum Naukowego PME, które zostały udostępnione za zgodą Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie.